Album Bollymaniaczki

Album Bollymaniaczki

Choć od wręczenia poniższego albumiku minęła już kupa czasu, nie doczekał się on jeszcze żadnej wzmianki na blogu. Pora więc naprawić to niedopatrzenie. Album o formacie 20 x 20 cm zawiera zdjęcia niejakiej Emeczki, z czasów gdy była jeszcze piękna, młoda i kolorowa :P Nie, teraz nie zostało tylko samo "i". Po prostu teraz Emeczka nie ubiera się już tak pstrokato jak kiedyś, a wszystkie indyjskie szmatki wylądowały na dnie szafy, albo zostały zutylizowane. A szkoda. Z pewnością były to piękne czasy, warte upamiętnienia :) Stąd właśnie pomysł na album, dokumentujący zmagania wyżej wymienionej z kulturą (i modą!) indyjską.

Album zamieszkał w takim oto pudełeczku z okienkiem.


Ponieważ w trakcie obróbki album mocno "spuchł", musiałam go rozbindować i spiąć od nowa dużymi kółkami. Z boku zawiązywana wstążka, na okładce papierowe kwiatki i wycinanki z beermaty.


I parę zbliżeń na detale w środku. Zdjęcia opublikowane za zgodą właścicielki ;)










Co mnie mocno zdziwiło, to fakt, że stworzenie od podstaw takiego albumu jest niezmiernie czasochłonne. Co prawda nie dłubałam go dzień w dzień, ale i tak zaplanowanie całości, zgromadzenie materiałów i wykonanie 22 stron zajęło mi prawie 3 miesiące. Dlatego tym bardziej podziwiam osoby, które potrafią machnąć taki album w dwa tygodnie :)

Nie sądzę, żebym porwała się ponownie na coś takiego. No chyba, że na jakąś naprawdę wyjątkową okazję :)

Eksperymentalna hodowla krów rasy Sweet Grub

Eksperymentalna hodowla krów rasy Sweet Grub

No i stało się.

Zmobilizowana krówkowym przepisem na blogu Sylwii postanowiłam wyhodować własne krowy. Korzystając zatem z okazji, że mój Waleczny Mężczyzna zwerbował Greyjoyów i udał się na tradycyjny piątkowy podbój Siedmiu Królestw, wyciągnęłam z czeluści lodówki potrzebne ingrediencje.

Przepis Sylwii uległ niestety nieuniknionym, ale drobnym modyfikacjom. Śmietanki dałam na oko (jak odmierzyć 300 ml z dwóch kartoników po 25o ml?), cukru chyba ciut za dużo, a aromatu śmietankowego nie dałam wcale, bo nie miałam. W zamian za to do gara wrzuciłam odrobinę wanilii wyskrobanej z laski oraz 1,5 łyżeczki tzw. ekstraktu waniliowego. Jest to takie żółtawe ustrojstwo w proszku, pachnące wanilią i lekko słodkie. Kupuję to dziwadło w Naturalnym Sklepiku i z reguły dodaję do kawy, ale uznałam, że nada się również do krówek, choćby z uwagi na właściwości zagęszczające ;) No i nie dodałam ani żurawiny, ani żadnego innego wypełniacza, bo marzyły mi się delikatne, śmietankowo-waniliowe krówki o gładziutkiej maślanej konsystencji.

Początkowo nic nie zwiastowało nieszczęścia. Breja pyrkociła się w garnuszku pachnąc coraz bardziej zachęcająco, kot kręcił się po kuchni domagając się kiełbaski, a mnie udało się przeczytać 3 rozdziały książki. Pomna przestróg o kapryśnym zachowaniu się krówek przetrzymałam breję 55 minut na gazie, mieszając jak wściekła, żeby się toto nie spaliło. Nie wiedziałam czym zmiksować, więc tylko przeblendowałam na szybko i wylałam masę do keksówki. A że za oknem było przyjazne zero, wystawiłam blachę w antyupadkowym chomącie za okno. I czekałam.

Po godzinie sprawdziłam metodą paluchową stan krówek, ale masa była rzadka i klejąca. Dałam jej więc jeszcze 1,5 godziny, po czym przystąpiłam do formowania. No i tu poległam. Udało mi się co prawda wyjąć z blaszki masę w jednym kawałku, ale to pieroństwo nie dawało się kroić. Ciągnęło się jak guma w - przepraszam za dosadność - gaciach i za nic nie chciało przypominać ślicznych prostokątnych cukiereczków. W końcu opracowałam metodę pośrednią polegającą na odcinaniu i walcowaniu kawałków masy w kształt pędraka, a następnie zawijaniu tychże walców w papierki. W ten sposób przepędrakowałam całą masę, która następnie wylądowała w lodówce. Ledwie udało mi się skończyć przed powrotem mojego Mężczyzny do domu (Greyjoye pokonali Baratheonów, ale ulegli Starkom). Próbna degustacja odbyła się zatem natychmiast, niestety polegała ona wyłączne na zlizywaniu gęstej paćki z papierka.

Dopiero następnego dnia rano ujrzałam światełko w tunelu, bowiem krowiszony pozostawione same sobie zaczęły się przepoczwarzać. Coraz lepiej odłaziły z papierków, a po dwóch dniach wytworzyły coś na kształt cienkiej cukrowej otoczki, umożliwiającej odpakowanie i łatwą degustację. I nawet zaczęły przypominać cukierki :)


Wniosek z przeprowadzonego eksperymentu jest taki, że im dłużej krówki mogą wypasać się w lodówce, tym lepiej. Niestety stoi to w ścisłym konflikcie z oczekiwaniami farmerów, którzy mieliby nieodpartą ochotę pożreć je wszystkie jak najszybciej. Tak czy inaczej, eksperyment uważam za prawie udany i zamierzam w najbliższej przyszłości go powtórzyć :) Tyle tylko, że wszystkie czynności będę musiała wykonać trzy dni przed planowaną degustacją (jak ja to wytrzymam?). Niniejszym oficjalnie dziękuję za przepis, a wszystkim, którzy z niego skorzystali lub planują skorzystać życzę smacznego!


Copyright © 2016 Rzekotka - blog scrapbookingowy , Blogger